Road trip po legendarnej Route 66 dobiegł końca. Rewelka polecam wszystkim ;) Dzisiaj opiszę trasę jaka zrobiliśmy po opuszczeniu Las Vegas. Za nami jakieś 4000 km. W zasadzie dla kogoś kto podczas wakacji nie lubi siedzieć na dupie, ale raczej spędza czas aktywnie - to co opiszę może być dobrym pomysłem na własną wyprawę.
Ruszamy w road trip :)
Opuściliśmy Vegas wieczorem. Ja zaraz po konferencji, kumple zalapali się jeszcze w Wet Republic na pool party z Danem Bilzerianem haha :)) Ci to się pobawili :)
W wypożyczalni czekał nas nas Mustang convertible. Jednak zaraz po starcie okazało się że ma coś uszkodzonego. No nic bywa, wzięliśmy Camaro. Tez fajna fura, ale klang w mustangu lepszy.
Start i po 23 byliśmy w mieścinie Seligman. Tam zaczęła się w zasadzie Route 66. Klimatyczna mieścina pełna starych aut, jak w westernach ;) Historyczne miasto w zasadzie na trasie Route 66. W każdym zakamarku tablice przypominające o legendarnej trasie. Mnóstwo starych samochodów, z których duża część zapewne już dawno nie na chodzie. Ale widoki reewelacja.
Z Seligman cel kolejny to Grand Canyon. Po drodze zatrzymywaliśmy się w różnych mieścinach. Ma to urok, szczególnie gdy pogoda doskonała, mijasz miejsca gdy wiatr rozwiewa Ci włosy w cabrio.
Grand Canyon rewelacyjny - przeogromny teren. Robi wrażenie. Kilka godzin pochodziliśmy, porobilismy foty. Nad terenem lata dużo helikopterów - można sobie wykupić taka wycieczkę jak kto lubi. Ja latać nie lubię więc za specjalnie mnie do helikoptera nie ciągnęło.
Kolejnego dnia ruszyliśmy wzdłuż grand Canyon z celem do miejscowości Page. Tam zrobiliśmy tripa na Antelope Canyon. Coś fantastycznego. Raj dla fotografów.
Następnie Horseshoe Bend. Kawał kamienia ;) Czasu nam nie starczyło bo ciekawie prezentowała się jeszcze przeprawa przez Powell Lake. Innym razem :)
Jadąc dalej odwiedziliśmy Elephant Feet by dotrzeć do Monument Valley. Kolejny gwozdz programu na trasie. Zeszło nam tam kilka godzin. Camaro z niskim zawieszeniem sobie poradził. Ogólnie polecam tam dotrzeć - coś niesamowitego :)
I widoki jak z Breaking Bad - na bank robili tam methe ;)
Stąd kolejne kilka h w trasie i dotarliśmy do Holbrook. Nocleg w wigwamach Ok, porobilo się fajne foty. W nocy mały melanż z lokalnymi indiancami w jedynym otwartym pubie. Miejscowa naprawdę świetna - przed wigwamami oldschoolowe samochody. Wigwam - z zewnątrz jak od indianców, w środku typowy motelowy pokój. Ale było klimatycznie.
Route 66 dość podziurawiona i nie zawsze stara trasa da się gdziekolwiek zajechać.. :)) także ekspresowa trasa się przydala. Dojechaliśmy do LA.
Ogolnie media zbudowały wizerunek zajebistego miasta jakim jest LA. To co widziałem w TV, gazetach, serialach, filmach - niejak się ma do rzeczywistości. Dla mnie największe rozczarowanie całej trasy. Syf, brud, smród i naprawdę dużo bezdomnych. Oczywiście nie ma co generalizować. Są i piękne dzielince w Los Angeles. Jednak utwierdziło mnie to w przekonaniu - że USA zamiast sprzątać na innych podwórkach, powinny zacząć od siebie, bo mają dużo do nadrobienia.
Ale fotkę przed napisem Hollywood się zrobiło ;)
Wybralismy się na zwiedzanie Warner Bros. Porażka ;) chyba że ktoś lubi oglądać z zewnątrz budynki w których coś się kręci. Jedyny plus całości to pub z przyjaciół gdzie można było strzelic foty i kilka innych scen. Sala z samochodami, motorami z Batmana. Czy scenki dotyczące tego jak kręcone były ujęcia hobbitów i Gandalfa itp. Z całej wycieczki wystarczyłoby wyciąć 5-15 minut i byłoby ok. No chyba, ze jak Amerykanie z naszej grupy, którzy na widok miejsca parkingowego znanego aktora robili wielkie WOW i foty.
Santa Monica - szczegolnie wieczorem :) Takie imprezowe miejsce pełne knajpek, restauracji i sklepów. Olbrzmie i szerokie plaże, które pewnie znacie dobrze z filmów. Na filmach nie pokazują jednak bezdomnych po nich się wałęsających i namiotów których koczują.
Beverly hills - przepych i bogactwo. Bardzo bogata dzielnica. Brendy i Brandona nie spotkałem - chyba mieszkali na obrzeżach hehe. Od bogactwa tak odbiło niektórym, że żółte RR sobie kupują.
Straszny smog w LA tak swoją drogą. Z LA ruszyliśmy nabrzezem w kierunku San Francisco.
Po drodze rewelacyjny miejscowy jak:
- Malibu
- Santa Barbara
Od razu na plaży w Malibu przypomniał mi się serial dwóch i pół ;) Ogólnie cholernie drogie chaty na tej plaży, ale warte swojej ceny.
I jesteśmy w San Francisco. Numer jeden :)) mógłbym się tu przenieść. Nie dziwię się, że to najdroższe miejsce w Stanach jeżeli chodzi o koszty życia. Po prostu rewelacja jak dla mnie. Czysto, świetne uliczki, knajpki, bary.
Oczywiście znany z filmów Golden Gate
Po drodze wpadliśmy do naszego funfla Marka Z. Co prawda nie zastaliśmy go ale lajka zebrał ;) Campus Googla olbrzymi. W Krzemowej Dolnie odwiedziłem kuzynkę z którą nie widziałem się chyba od 18 lat, a okazało się, że przeprowadziła się do USA kilka tygodni przed moim przyjazdem. Fajnie :)
Z San Francisco, ruszyliśmy z powrotem do Las Vegas, by zostawić tam samochód oraz przesiąść się do samolotu i ruszyć w dalszą część wyprawy. O tym w następnej części. Opiszę tam również zgodnie z prośbami jakie otrzymałem na maila jak mają się sprawy kosztów takiej wyprawy.
Dodatkowo zapraszam do śledzenia mnie na: